niedziela, 28 października 2012

Love or Hate? : Prolog

TA DAAAAAM. Jestem. Z nową bennodą. Nie wiem, czy was to cieszy, ale no cóż...Bywa. :D
Miałam wielką ochotę coś napisać, więc stwierdziłam, że od razu wrzucę na bloga. To opowiadanie będzie znacznie krótsze. Powiedzmy, że taki rozbudowany oneshot, którego podzielę na kilka części.
Na razie, powiedzmy, prolog.
___________________________________________________________


Jak ja go nienawidzę.
Wpatruję się w mężczyznę średniego wzrostu stojącego niedaleko mnie. Ubrany jest w brązowe rurki i niebiesko-białą koszulę w kratę. Na nią ma zarzuconą luźną czarną marynarkę. Włosy opadają mu na twarz, przysłaniając oczy. Tak, te słynne, piękne brązowe oczy, do których wzdycha większość fanek. Uśmiecha się w ten charakterystyczny sposób. Drażni mnie to. Chociaż chyba wszystko mnie w nim drażni. To, że ciągle się śmieje. To, że  myśli, że jak zatrzepocze oczyma i rzuci niewinne spojrzenie, każdy mu ulegnie. Nawet sposób, w jaki  trzyma mikrofon. Styl ubierania. Te pieprzone koszule. Charakter. Chore ambicje i pewność siebie. Pan wszystkowiedzący. Mógłbym jeszcze długo wymieniać, naprawdę.
Cholera, nie! Obrócił się i idzie do mnie. Jeny, człowieku, odczep się… Błagam, nie podchodź! Nie widzisz, że mam gdzieś to, co zamierzasz mi powiedzieć?! – tak bardzo chcę wypowiedzieć to na głos, jednak dobre wychowanie nie pozwala mi na to.
- Hej, Chaz!
- Nie. Nazywaj. Mnie. Tak – odpowiadam z większą irytacją niż na to zasługuje mój „kolega”.
- Och, spokojnie. Złość piękności szkodzi, a nie chcemy, żeby coś się stało tej pięknej buźce – puszcza mi oczko.
Mówiłem już, jak cholernie mnie wkurza ten japoński idiota?!
- Czego chcesz, Mike? – pytam patrząc na niego z pogardą.
- Musisz być dla mnie taki oschły? – robi smutną minę i spogląda na mnie.
Tak, muszę – mam wielką ochotę mu odpowiedzieć, jednak nie chcę się wdawać w dalszą dyskusję, więc po prostu ignoruję jego pytanie.
- Nieważne… Chłopacy po prostu chcą wiedzieć, czy idziesz z nami na piwo po koncercie. To jak?
Hurra! O niczym bardziej nie marzę! Nie dość, że spędzę dwie godziny na scenie obok tego kretyna, udając, że się lubimy i szanujemy, to mam jeszcze potem wychodzić gdzieś z nim?!
- No chodź, będzie fajnie – podejmuje temat Mike, widząc, że nie zamierzam odpowiedzieć  na jego poprzednie pytanie. – Co ci szkodzi? A poza tym za kilka dni są urodziny Brada. Trzeba to opić, a dzisiaj jest na to idealna okazja. Koncert skończymy dość szybko, bo już około dwudziestej trzeciej jesteśmy wolni, więc czemu by nie?
- Wolałbym wrócić do domu, niespecjalnie mam ochotę gdzieś latać…
- Chester, proszę cię, no dalej! Dla Brada chyba możesz to zrobić, co?
Wzdycham ciężko. Chyba już nie uda mi się z tego wyplątać.
- Tylko ze względu na Brada.
- Jest! Wiedziałem, że się zgodzisz – odpowiada nazbyt entuzjastycznie i rzuca mi się na szyję.
- Precz z tymi łapami! Bo zaraz się rozmyślę! – uwalniam się z uścisku i oddalam o krok.
- Okej, okej. Już sobie idę. To do zobaczenia na scenie za jakieś pół godziny. Połamania nóg!
- Tobie też! - odpowiadam, zgrywając miłego. Choć mimo to nie odczułbym większej straty, gdyby podobny wypadek zdarzył się Mike’owi.
 Już myślałem, że będę miał chociaż wolny weekend i nie będę musiał przebywać z nim. A jednak… Byłoby za pięknie. Kolejny wieczór spędzony z NIM. Zajebiście.
     
__________________________________________________________
To na tyle. Kolejnej części nie spodziewajcie się szybko, bo do 13 listopada na pewno nic nie wrzucę. :c

wtorek, 23 października 2012

In The End: Epilog

Ale jestem niesłowna. Gadam ciągle, że koniec, bla, bla, a potem kilka osób prosi i tak piszę dalej. Ale tym epilogiem naprawdę kończę opowiadanie "In The End". Mimo że było to niesamowite przeżycie, jak pisałam wcześniej, wszystko się kiedyś kończy...
A, jeszcze coś! Rozdział dedykuję Agnieszce - @Dark_Noddy za nowy wygląd bloga. I za stary też. W sumie to dzięki niej ten blog jakoś funkcjonuje. :D I @turquoisesmoke za pomoc.
No i dla wszystkich, którzy to czytali. Mam nadzieję, że dotrwacie też do kolejnej bennody.
Pozdrawiam, QA.


_______________________________________________________________


 Biorę głęboki oddech. Zaraz przyjdzie pora na mowę pożegnalną.  Nie lubię pogrzebów, naprawdę. Rozumiem , że zmarłej osobie należy oddać cześć i całkowicie popieram to, ale… atmosfera, ludzie i całokształt… To wszystko jest takie dobijające. Sam fakt, że znaleźliśmy się wszyscy tutaj jest dobijający… Śmierć, mimo że wiemy, iż każdego z nas spotka, zasmuca nas. Uderza od wewnątrz… Niezależnie, czy jest to ktoś kogo kochamy, czy nawet nasz wróg. Śmierć zawsze boli. Boli też strach przed nią.


Okej, Mike, uspokój się. Nie czas na rozmyślania. Za chwilę masz wygłosić przemowę. Nerwowo przygładzam czarny dopasowany garnitur i wstaję. Ludzie obserwują mnie bacznie, gdy wchodzę na podest. Rozglądam się i ze wzruszeniem stwierdzam, jak wiele osób przyszło na pogrzeb. Z tyłu stoi kobieta. Ubrana w aksamitną czarną sukienkę do ziemi i obcasy. To Talinda. Przyszła pożegnać się ze zmarłym po raz ostatni. W pierwszych rzędach – rodzina i przyjaciele. Brad uśmiecha się do mnie smutno, chcąc dodać otuchy, gdyż wie, jak ciężkie to jest. Dzieci Chestera płaczą. Nie rozumieją w pełni tego, co dzieję się dookoła nich, jednak cicho łkają, gdyż w głębi serca wiedzą, że nie jest dobrze.
Mógłbym długo wymieniać… Są tu po prostu wszyscy, którzy powinny się tu znaleźć.
Czekam w skupieniu chwilę, by ludzie zwrócili swoją uwagę i by zapanowała cisza.
- Znaleźliśmy się tutaj, aby pożegnać bliskiego naszym sercom człowieka. Męża, ojca, artystę… Wszyscy razem, pogrążeni w rozpaczy, jednocząc się w bólu, oddajmy mu cześć – wszystkie oczy skierowane są w moją stronę.  Ludzie są ciekawi, co w związku z zaistniałą sytuacją powiem. I wtedy coś zrozumiałem. Jak wielkim głupcem byłem przez cały ten czas…Odkładam notatki na bok i kontynuuję. – Miałem napisaną mowę. Siedziałem nad nią kilka godzin, chciałem, by była idealna. Idealnie dopasowana do sytuacji. Jednak w tej chwili zrozumiałem coś ważnego… Nie może przemawiać przeze mnie logika, rozum. A serce. Dlatego, nie zważając na napisaną przemowę, powiem wam coś od serca. Coś szczerego.
Wielu z was dziwiło się, że jestem tutaj. Nawet że zdecydowałem się powiedzieć kilka słów. Ale dlaczego? Co dziwnego jest w tym, że przyszedłem i chcę się godnie pożegnać z moim mężem? Owszem, mimo jego pomyłek, zagubienia, naszych kłótni… on nadal jest moim mężem. I kocham go – te słowa same wypłynęły z moich ust. Dopiero teraz… dopiero po jego śmierci zdałem sobie sprawę, że nigdy nie przestałem… Głos powoli mi się załamuje, jednak muszę dokończyć. – Kocham go. I nigdy nie przestałem… „W życiu istnieją tylko cztery pytania o podstawowe wartości: „Co jest święte?”, „Z czego stworzona jest dusza?”, „Po co warto żyć?”, „Za co warto umrzeć?” Odpowiedź na każde z nich jest taka sama:
„Miłość”… - Nie. Nie zniosę tego dłużej… Wybiegam z sali, zostawiając wszystkich w lekkim szoku.
Ale nie dbam o to. W tej chwili zrozumiałem coś tak istotnego… Coś, co mogłoby zmienić los człowieka, którego kochałem. Którego kocham. Łzy mimowolnie napływają mi do oczu.
Jeny, Mike! – krzyczę sam na siebie – jak mogłeś być takim idiotą, egoistą niezważającym na problemy najbliżej ci osoby… Tyle myśli przepełnia teraz moją głowę.
Dlaczego zrozumiałem to dopiero teraz? Czy gdybym wcześniej się ocknął, uratowałbym Chestera? Jeśli tak, to co byłoby dalej z naszym związkiem? Czy potrafilibyśmy zapomnieć o przyszłości, a żyć teraźniejszością i cieszyć się chwilą? Tak wiele pytań, a brak odpowiedzi na nie… I nigdy już nie dowiem się niczego na ten temat…
Nawet, w obliczu zaistniałej sytuacji, nieważne  pytanie nasuwa mi się na myśl. Czy nasz zespół – Linkin Park – by nadal istniał? Bo owszem… Brakuje mi tego tak cholernie, ale co zrobić. Bez Chestera – głównego wokalisty – utracił on swoje znaczenie… To już nie byłoby to samo. To tak jakby pisać dalsze części książki pt. „Harry Potter” bez Harry’ego. Nie miałoby to sensu. Zresztą podjęliśmy tę decyzję razem. Kilka dni po śmierci Chestera spotkaliśmy się na próbie i zrozumieliśmy, że zespół nie ma żadnej przyszłości.  Nie trzeba było nawet słów… Każdy wiedział, że ta próba będzie ostatnią.
A świat? Jak ludzie zareagowali na śmierć Chestera Benningtona? Jak zawsze społeczeństwo podzieliło się na grupy. Dla jednych jego dramatyczna śmierć, odkupiła winy i błędy popełnione za życia. Dla kolejnej grupy była istną tragedią. Ci ludzie nie ingerowali w jego życie. Wiedzieli po prostu, że nastąpiło coś strasznego, że umarł znakomity artysta, którego uwielbiali. A ci ostatni – jego śmierć ich po prostu nie obeszła… Jakby był nic niewarty. Po prostu kolejny do doliczenia w zgonach. Zwykła statystyka… o jednego człowieka mniej. I koniec…
Do której grupy należę ja? Odpowiedź jest prosta. Do mojej własnej, indywidualnej. Do takiej, gdzie wybaczono mu jego winy. Do takiej, gdzie przeprasza się za swoje własne pomyłki i nieczułość na cierpienie męża. Do takiej, gdzie zrozumiało się, że kocha się go nad życie…
Ale nie… Stop. Muszę przestać. Co było, nie wróci. Nie ma sensu rozpamiętywać tego, co było. Zwłaszcza, gdy nie ma żadnych szans, że to wróci. Mimo bólu, wylanych łez, całego cierpienia…
Pora się odciąć. Oderwać i nigdy nie wrócić. Zakończyć ostatecznie tę sprawę.

Przeszłość niech na zawsze zostanie przeszłością
 bez tego nie zmierzysz się z teraźniejszością


Dlatego teraz pożegnam się z miłością mojego życia. Ten ostatni raz. Na zawsze.
Spoglądam w niebo – piękne, bezkresne, nieskazitelne i błękitne  niebo.
- Żegnaj, Chester. Kocham cię…
Wypowiadam te słowa i oddalam się.



_______________________________________________________________

Jeeny, zapomniałabym. Cytat w mowie Mike'a - z filmu "Don Juan De Marco". A drugi - piosenka "Kompleksy" Grupa Operacyjna (taa, przeżywałam okres Ania-rap, choć nadal uważam tę piosenkę za genialną).

czwartek, 18 października 2012

In The End: Rozdział XVI

I jestem z ostatnim rozdziałem... Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodę zakończeniem. Zapraszam do czytania.


_______________________________________________________________


   Nieważne, gdzie bym poszedł. Nieważne, gdzie bym się znalazł. Nieważne, do kogo bym się zwrócił… Zawsze będę sam. Biegnąc przed siebie. Bez sił. Bez tchu. Bez wiary. * Bez niczego. Całkiem sam. Z całą swoją nienawiścią do ludzi i świata. Z bólem i wyrzutami sumienia za wyrządzone krzywdy i błędy przeszłości. Tylko ja i moje własne piekło. 
   Przebiegam kolejny kilometr, nie zważając na zmęczenie, słabość organizmu. To pomaga  mi się dobić jeszcze bardziej, więc nie sądzę, że istnieje powód, dlaczego miałbym przestać. To co widzę… Opuszczone domy, brudne i  dzikie dzielnice nędzy. Nie ma dla nich nadziei. Zawsze będą nic nie warte. Tak jak ja.  Idealny krajobraz.
   Nie ma na tym świecie słów, które potrafiłyby zdefiniować teraz to, co przeżywam. Nie ma niczego, co mogłoby mi pomóc. Żyję ze świadomością, że tak naprawdę nie mam po co żyć.
   Zadając sobie pytania, co się stało ze szczęśliwym człowiekiem z kochającą  rodziną u boku i wielką karierą, biegnę dalej. Znalazłem swój cel, do którego muszę dotrzeć. Cała furia i nienawiść – to one tak naprawdę znalazły go. Ja  teraz tylko podążam kierowany ślepymi uczuciami, by  zrealizować swoje plany.

* * *
   Cały rozdygotany, niewyobrażalnie zmęczony i trzęsący się z zimna wbiegam do domu. Nie obchodzi mnie, jak się czuję. Gdy sobie coś postanowię, nie ma dla mnie żadnych przeszkód.
   Lecę do sypialni z niewyobrażalną prędkością, rzucając się na podłogę obok komody. Otwieram szufladę i nerwowo wyrzucam z niej całą zawartość. Przeglądam stek papierów, przerzucam kartki, dokumenty, stare gazety, aż w końcu znajduję to, czego szukałem. Chwytam gazetę i przekartkowując ją szybko, zatrzymuję się na pamiętnej stronie 12. Tak! Mam informację, która była mi potrzebna. Rzucam magazyn na podłogę, nie zważając na panujący w pokoju harmider. Przechodzę przez korytarz, uważając by nie natknąć się na odłamki szkła, które oczywiście nie są jeszcze posprzątane. W pośpiechu biorę jeszcze tylko pieniądze i wybiegam z mieszkania. A moim celem jest nic innego, jak tylko odnalezienie niejakiej Dolores Jackson.   Kobiety, przez którą moje życie stało się piekłem.
* * *
- Dobry wieczór. Czy zastałem panią Jackson? – niewinnie pytam, stojąc w progu bordowej i staroświeckiej kamienicy.
  Zza grubych oprawek od czarnych okularów spogląda na mnie kobieta średniego wzrostu. Ma około pięćdziesięciu lat, jednak sprawia wrażenie młodszej. Pofarbowane jasnobrązowe włosy opadają bezwiednie na jej kościste ramiona. Wygląda na spokojną i życzliwą kobietę.
  Jednak to tylko pozory.
- Tak, to ja – odpowiada zdziwionym głosem. – O co chodzi?
  Nie wiem, jak zacząć. W zasadzie w tej chwili nie jestem już na tyle pewien swojej decyzji o odwiedzeniu jej. Naciągam jeszcze bardziej kaptur na głowę, by mieć pewność, że nie rozpozna mnie. Przynajmniej w tym momencie… 
  Po około trzydziestu sekundach martwej ciszy słowa jakby same wypływają ze mnie. Ze środka. To moje wnętrze – zranione uczucia, zniszczona psychika – to w tym momencie one przejęły kontrolę.
- Zniszczyłaś moje życie – mówię rozdygotanym głosem, jednak z każdą chwilą nabieram pewności. – Ty pieprzona suko! Zniszczyłaś moje życie! –Powtarzam, a wydaje się jakby to było echo.
   Jestem coraz bardziej wściekły. Skoro już tu dotarłem i spaliłem za sobą wszystkie mosty,  to nie mam nic do stracenia. Trzeba zakończyć tę sprawę raz na zawsze. Dość brutalnie szarpię kobietę za rękę, wyciągając z mieszkania i zamykam za nią drzwi z  impetem. Ściągam kaptur i spoglądam kobiecie głęboko w oczy. – Miałem cudowne życie. Sławę, pieniądze, prestiż… Wiesz co? W tej chwili to nawet nie ma znaczenia. Ale przede wszystkim miałem u boku mężczyznę, którego kocham całym swoim sercem. A teraz?! Zostałem bez niczego, rozumiesz?! Odebrałaś mi to wszystko!
 - Człowieku! Dziwisz się?! I w ogóle jak śmiesz przychodzić do mnie, wyrzucając mi, że zniszczyłam twoje życie. Obudź się w końcu! Nie jesteś jakimś cholernym królewiczem! I zrozum, że to ty zamieniłeś moje życie w koszmar. Przez ciebie mój syn mógł zachorować! Mógł nawet umrzeć! A ty… Ty, pieprzony egoista, dbałeś tylko o siebie! Chciałam ci nawet dać szansę na wytłumaczenie. Wysłałam tę durną kartkę. Wiedziałeś, że twój sekret się wydał…  Wiedziałeś, że ktoś inny też zna tę tajemnicę. A jednak. Zignorowałeś to. Nie wykorzystałeś swojej szansy na godne przyznanie się – okazuje się, że myliłem się w stosunku co do niej. Teraz widzę, że ma niezwykle silną osobowość, jest waleczna i odważna. -  Jesteś zwykłym tchórzem. Kłamcą. Jesteś nikim. I sam sobie zniszczyłeś życie! To wszystko jest twoją winą, zrozum to wreszcie! – wykrzykuje rozdygotana kobieta.
  W tym momencie tracę panowanie nad sobą. To już za wiele… Nie pozwolę sobie na takie traktowanie! Złość. Gniew. Furia.
- Odpierdol się ode mnie, dziwko! – krzyczę i nie kontrolując siebie, daję kobiecie w twarz.
  Ona upada. Strużka krwi spływa wzdłuż przeciętej wargi. Zaczyna płakać.


 * * *
  Cholera jasna! Dopiero po chwili uświadamiam sobie, co zrobiłem. Nie wierzę po prostu. To już nie jestem ja… Stary Chester by tego nie zrobił. Nigdy. Osoba chora psychicznie, która nie potrafi się kontrolować i zapanować nad sobą, zrobiłaby.
   Nie jestem wstanie zrozumieć i zaakceptować osoby, którą się stałem. To nie jestem ja…
No one will ever change this animal I have become
Help me believe it's not the real me
Somebody help me tame this animal
(This animal, this animal)
I can't escape myself
(I can't escape myself)
So many times i've lied
(So many times i've lied)
But there's still rage inside
Somebody get me through this nightmare
I can't control myself
   Muszę stąd uciec. Jak najprędzej. Jak najdalej. Po raz  ostatni spoglądam na Dolores. Nie zapomnę tego widoku do końca życia.

***

  Rozglądam się nerwowo w poszukiwaniu Jake’a. Mam. Przeraźliwie chudy i niski dwudziestoośmioletni mężczyzna opiera się o czerwony murek na rogu ulicy. On także sprawia wrażenie przestraszonego. W końcu to nie dziwne… jego profesja łączy się z takimi emocjami. Rozglądając się, czy nikt nas nie obserwuje, podbiegam do niego,. 
- To co zwykle – mówię sucho, wyciągając portfel z kieszeni.
- Chester… milion lat cię nie widziałem, człowieku! Myślałem, że wyszedłeś z tego gówna, a jednak…
- Zamknij się,  Jake. Odwal się, nie płacę ci za gadanie.
- Jak widać ćpun na zawsze pozostanie ćpunem… - szepcze pod nosem, jednak zdołałem usłyszeć te słowa.
  Wręczam mu banknot pieniężny, biorę towar i bez odpowiedzi wychodzę z ciemnej uliczki, chowając w pośpiechu małą torebeczkę, by nikt jej nie zauważył. 
  Mój cel – opuszczona speluna pod Los Angeles. W młodości bywałem tam często, co prawda było to dawno temu, jednak liczę, że nic się nie zmieniło.
  Wsiadam do metra i po czterdziestominutowej drodze jestem już na miejscu.
  Nie myliłem się… wszystko pozostało bez zmian. Powybijane okna, kolorowe graffiti rozciągające się wzdłuż całej ściany, obdrapany cynk. Krajobraz niczym po wojnie. Po prostu obraz nędzy i rozpaczy.
  Przeciskam się przez jedno z wybitych okien i wchodzę do środka. Znajduję sobie miejsce gdzieś pomiędzy rumowiskiem a pozostałościami po ladzie od baru. Rozkładam się na podłodze i powoli wyjmuję niezbędne rzeczy. Towar, igła, strzykawka, opaska uciskowa. Idealnie. 
  Nie obchodzi mnie, jak bardzo starałem się rzucić nałóg. Ile mnie to kosztowało. Mam to gdzieś. Jedyne czego teraz potrzebuję… Jedyna rzecz, która jest w stanie mnie wyzwolić, to heroina.
  Podwijam rękaw i drżącymi rękoma przygotowuję strzykawkę. Wbijam ją głęboko w żyłę. Bolesny sposób, jednak najskuteczniejszy. Narkotyk dostaje się bezpośrednio do krwiobiegu. Efekt nastąpi za jakieś piętnaście minut.
  Siedzę otępiały i wpatruję się w sufit… Czuję, jak heroina wypełnia mnie po brzegi. Stopniowo dotyka każdej komórki ciała. 
  Ale… coś jest nie tak. Po dwudziestu minutach zamiast zwyczajowej euforii, pewności siebie, pojawia się… lęk, strach, paranoja.
  Spoglądam na swoje ręce, dotykam twarzy, przebiegam palcami po ustach, kościach policzkowych. Stroszę włosy. Czuję dotyk. Swój dotyk. Jednak duchem… jestem jakby gdzie indziej. Jak bym był więźniem własnego ciała. Nie czuję go. Nie czuję, że należy do mnie…
  Nie wiem, co się dzieje. Nie jestem sobie w stanie przypomnieć, jak duża była działka. Nie jestem w stanie myśleć. Egzystuję niczym robot. Jedynie pusta materia, która nie rozumie tego, co dzieje się wokół…
  Moje serce… Ono bije coraz szybciej. Wdech-wydech-wdech-wydech. Ledwo łapię oddech. Nie robię jednak tego miarowo. Chwytam wielkie hausty powietrza. Jakby każdy wdech miał być tym ostatnim. Przez moje ciało zaczynają przebiegać drgawki. Czuję się źle. Naprawdę źle. Nie tak miało być… Miałem po prostu wyzwolić się na choćby na moment, poczuć radość, zapomnieć o problemach… A na czym kończę? Na poczuciu nicości. Na braku kontroli nad sobą i swoim ciałem. Nie rozumiem, co się dzieje.
  Mimo że nie czuję bólu fizycznego, ani psychicznego… łzy spływają po mojej twarzy. Zaczynam się kiwać, płacząc, chowam twarz w dłoniach. Nie czuję nic… Chyba to moje wnętrze, ten duch, który gdzieś w głębi serca wie, jak wiele stracił, jakim człowiekiem się stałem, rozpacza i woła o pomoc.
  Nie potrafię zrozumieć, dlaczego… Dlaczego to wszystko spotkało właśnie mnie!
  Płacz przerodził się w szloch… Drgawki w lekkie konwulsje. Nie dość, że wnętrze odmawia mi posłuszeństwa, teraz jeszcze ciało. Nad nim też tracę panowanie.
  Nadal źle się czując, wstaję i ruszam przed siebie. Kurczowo chwytam się ściany, by zapobiec przewróceniu się. Staram się pooddychać miarowo i uspokoić się, by odzyskać równowagę. 
  Gdy osiągam to, po prostu daję się ponieść nogom. Wychodzę ze speluny i wkraczam na ulicę. Niczym cień snuję się po jezdni. Z oddali widzę most. Zaczynam biec. 
Biegnę prosto w ogień już czule witam się
I nie zatrzymuj mnie
To już postanowione
Ja sam tak z siebie
Sam tak jak zrywa się wiatr
Sam tak z siebie
Bo sam człek nic nie jest wart
  Wchodzę na barierkę. Spoglądam na otaczający mnie krajobraz. Jest idealnie. Wiem, że dzikie plaże Los Angeles będą ostatnim, co w życiu zobaczę. Chcę zapamiętać ten widok. Nigdy nie doceniałem jego prostoty i nieokiełznanego piękna. Doceniamy to, co nas otacza, dopiero wówczas gdy to tracimy. Taka jest smutna prawda. 
  Łzy ponownie napływają mi do oczu. Biorę głęboki wdech świeżego powietrza. Nie ma odwrotu, co postanowiłem, to uczynię… 
  Stoję na krawędzi. Na krawędzi życia i śmierci. Jeden krok dzieli mnie od wiecznej przepaści. Skoro straciłem wszystko, zagubiłem sens życia i gdzieś po drodze zatraciłem siebie… Nie mam po co żyć. Nie ma powodu, dla którego Chester Bennington miałby chodzić po ziemi. Nikt mnie nie kocha. Nikt o mnie nie dba. Nikomu na mnie nie zależy. Samotność, pustka, a jednocześnie ból i gniew zawładnęły mną. To one kierują mnie na przód.
  Powoli zamykam oczy, wiedząc, że już nigdy ich nie otworzę... A ostatnim obrazem, jaki się przed nimi pojawia to roześmiany Mike.
  I robię jeszcze jeden krok.  Ten ostatni… 
  I spadam.
 _______________________________________________________________ 
Nie pytajcie, dlaczego nie zrobiłam szczęśliwego zakończenia. Po prostu nie. Jestem osobą, która preferuje dramatyzm i tragizm. Od pierwszego rozdziału wiedziałam, że tak właśnie się zakończy to opowiadanie. I w dodatku, ale już nie zagłębiając się w moje życie, powiem tylko, że zdarzyło się dzisiaj dla mnie coś bardzo przykrego. To po części też wpłynęło na styl.
No ale okeeej. Mimo że pisałam już w "Informacji" kilka słów na ten temat, to muszę to zrobić jeszcze taz... DZIĘKUJĘ WAM. Bez was nie miałabym motywacji do pisania. I dziękuję też za te wszystkie komentarze tutaj, na facebook'u i twitterze. Pisanie bennody było świetną przygodą. :)
I ostatnia prośba - proszę o szczere komentarze, co sądzicie, nie tylko o tym rozdziale, ale też o całym opowiadaniu.

poniedziałek, 15 października 2012

Informacje

Nazwałam ten post tak bezsensownie, bo nic innego nie przyszło mi do głowy, wybaczcie. Choć co trochę informacji się pojawi. Od razu mówię, że nie musicie tego czytać, nie ma to raczej związku z opowiadaniem, jednak mam jakąś taką potrzebę, żeby to napisać.

No to po pierwsze... Moja bennoda dobiega końca (został jeszcze jeden rozdział), więc stwierdziłam, że czas na sentymenty. :3 A więc dziękuję Wam bardzo. Każdej osobie, która to przeczytała, bo wiem, że mogło być lepiej, a jednak wytrwaliście, czytaliście. I nawet nie wiecie, jak cholernie miło jest usłyszeć, że komuś podoba się to, co się tworzy, a nawet, że jest się inspiracją. I za to dziękuję. I za każdy komentarz ze szczerą opinią. Wasze rady mi wiele dały.
Pisanie tego bloga sprawia mi wiele radości i naprawdę kocham to uczucie, kiedy robię coś zupełnie innego, jakąkolwiek życiową czynność, a tu nagle mam pewną koncepcję do opowiadania i lecę, by jak najszybciej ją zapisać. I ogólnie jestem zaskoczona, że tak ciepło to przyjęliście. I tutaj muszę jeszcze dopowidzieć, że  jest dziwne to, iż doprowadziłam to do końca. Bałam się, że po 10 stronach mi się znudzi i po blogu. A jednak... :)
A co się tyczy samej bennody jako paringu (wcześniej znałam tylko frerarda, jednak nie lubię na tyle MCR, bym miała się za to zabierać) to nie pamiętam skąd wzięłam pomysł na pisanie o tym. Ale na pewno muszę podziękować poszczególnym osobą na twitterze, które dodawały zdjęcia Chaza i Mike'a w tym świetle przez co się tym zainteresowałam i najpierw do głowy by mi nie przyszło, że zacznę coś pisać, ale w desperacji, że jest tak mało polskich ff na ten temat, zdecydowałam się.

Po drugie... Nie mam pojęcia, kiedy dodam kolejny rodział, a kilka osób pytało, więc od razu mówię, że nie jest jeszcze napisany. Tym razem wyjątkowo się nie spieszę, bo mimo że wszystko musi mieć swój koniec i początek, to żal mi dodać ten ostatni rozdział. No ale mogę powiedzieć, że na pewno w przeciągu 2 tygodni, a nawet szybciej. No i po części, że skoro jest ostatni, to nie może być zrobiony na szybko i bez przemyślenia. No i  mam taki plan, żeby był dość  długi (tak, takie słowo istnieje w moim słowniku :D).
Tak w ogóle jak tu piszę te wszystkie bzdety, to dodam, że boję się też Waszej reakcji na zakończenie. Że nie spodoba się, że liczyliście na coś więcej. Ale dopóki nie dodam, to się nie przekonam.
Dobra, kończę te wywody.

Czyli tak podsumowując, to jeszcze raz chciałam podziękować każdej osobie, która czyta "In The End".

Zapraszam na twittera - Victimized.

PS Jeżeli to przeczytaliście - brawo. :D Na szczęście to już koniec.
QA

czwartek, 11 października 2012

In The End: Rozdział XV

Witajcie. :3
Chciałam zakończyć na 15. Taka okrągła liczba, ale się rozmyśliłam... Nie wiem, ile jeszcze dodam, ale spodziewajcie się, że to jeszcze nie koniec! :)
I standardowo dziękuję za tak miłe komentarze... nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.
_______________________________________________________


Nie wyjdę tam. Nie dam rady… Stwierdzam to, siedząc na podłodze w toalecie, gdzie przed chwilą wymiotowałem. Trzeci raz. Więc owszem, okoliczności te tłumaczą, dlaczego sądzę, że nie uporam się z tym. Nie rozumiem tylko, co jest ze mną nie tak. Nigdy nie byłem typem artysty, który tak bardzo denerwuje się przed występami, publicznością… Oczywiście, trema i stres są zawsze, ale to jednak coś innego. To taki rodzaj odczuć, które dają ci kopa, że musisz wyjść na scenę i pokazać, kto tu rządzi.
Nerwowo bawię się zamkiem od kurtki. W górę – w dół – w górę – w dół. Przy tym mozolnym zajęciu próbuję się odstresować. Wmawiać sobie, że wszystko będzie w porządku.
Ale… nie jest. Pojawiłem się tutaj – w Los Angeles na koncercie gwiazd muzyki rockowej i metalowej – tylko dla jednej osoby. Dla Mike’a. Po tym jak mu obiecałem, że go nie zawiodę, nie śmiałbym tego zrobić. Dlatego muszę skrywać te wszystkie obawy, negatywne emocje pod maską pozorów. Czuję się jak w filmie, gdzie nic nie jest prawdziwe. Jakby zaraz reżyser miał wejść i powiedzieć, że czas na uśmiechniętego i radosnego Chestera, a ten załamany psychicznie i wymiotujący przed występem, idzie w odstawkę. Pozory, pozory i jeszcze raz pozory. To one mną rządzą.
Nagle słyszę ciche pukanie do mojej kabiny. Przestraszony, w pośpiechu podnoszę się z podłogi, uderzając się przy tym o wystającą rurę. Kurwa. Fala bólu przepływa przez mój łokieć. Nie zwracając na to uwagi, ostrożnie uchylam drzwi.
- Tak? O co chodzi? – pytam, rozglądając się po pomieszczeniu, chcąc sprawdzić, kto mi przeszkodził w rozmyślaniach.
- Hmm, hej, Chaz. To ja – widzę wyłaniającą się głowę Rob’a zza ściany. – Chciałem sprawdzić, jak się masz…
Zapada krępująca cisza. Jak się mam? Jak nic niewarta kupa złomu. Właśnie tak się mam. Ale tę kwestię przemilczę.
Nie wiem, jak mam odpowiedzieć Rob’owi. Nie wiem też, jak się zachować. To nasza pierwsza rozmowa odkąd… wyszła na jaw sprawa mojej zdrady. Od pamiętnego artykułu. Wiem, że mój przyjaciel nie będzie mnie posądzał. Zawsze był dobrym człowiekiem, który potrafi wysłuchać i pomóc. I dlatego mimo wszystko podejmuję z nim tę rozmowę.
- Powiedzmy, że nie najlepiej – uśmiecham się smutno.  – Rob, przepraszam. Jestem debilem. Jesteś – wy wszyscy, cały zespół – jesteście moimi przyjaciółmi, a ja zachowuję się jak głupi dzieciak. Przykro mi z powodu tego, co zrobiłem. Bardzo tego żałuję, próbuję się pozbierać, naprawdę. Ale… - w tym momencie głos mi się załamuje. – Nie potrafiłem. Przepraszam, że tkwicie w tym ze mną. Za to, że moje pieprzone humory wpłynęły tak niekorzystnie na zespół i nasze relacje.
Mimo smutku, czuję ulgę. Cieszę się, że w końcu to z siebie wydusiłem. Teraz tylko czekać, jak zareaguje Rob…
- Chester – przeciąga moje imię, jakby chciał zyskać czas na dalszą odpowiedź. – Ja… ja nie jestem tu, żeby cię krytykować. I przyjmuję przeprosiny. Lepiej późno niż wcale, jak to mówią – uśmiecha się wspierająco. Teraz tym bardziej nie wiem, jak mogłem być takim egoistą i zapomnieć o przyjaciołach, którzy zawsze są przy mnie. – Mnie też jest głupio… Nawet nie zadzwoniłem i nie zapytałem się, jak ty się po tym wszystkim czujesz… Cholera, przykro mi. Ale odłóżmy tę sprawę na później. Musimy się skupić, za 10 minut wchodzimy, dlatego cię szukałem. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz i dasz radę wystąpić. Wiesz, w ostateczności, gdyby było naprawdę źle, możemy odwołać koncert.
- Nie ma mowy, Rob! Za dużo już przeze mnie straciliście. Tego na pewno nie zepsuję, obiecuję, postaram się. Wyjdę na tę pieprzoną scenę i zagramy fantastyczny koncert. Jak za dawnych czasó1)w – krzyczę entuzjastycznie nieco wbrew sobie. Ale jak mówiłem – pozory…
- Jak za dawnych czasó2)w! – powtarza energicznie mój przyjaciel i razem – ramię w ramię – wychodzimy.
* * *
Kurwa… wcale nie zagramy „fantastycznego koncertu”. Już czuję, że coś będzie nie tak…

                                                               * * *

Oddycham coraz głębiej i szybciej. Czuję jak krew pulsuje mi w żyłach. Chodzę w kółko, jakby to miało mnie uspokoić. Na co ja liczę?! Przecież po tym wszystkim… tej aferze,  nie ma szans, żeby ludzie mnie zaakceptowali. Nigdy.


- Chester, rusz się. Wchodzimy – czuję na swoim ramieniu rękę Mike’a, która popycha mnie na scenę. – Jeżeli ci zależy na mnie i na zespole, nie spieprz tego. Pokaż, że można ci ufać – szepcze mi na ucho.
Przeszywa mnie dreszcz.
„A teraz przed wami wystąpi Linkin Park! Powitajmy ich gorąco!” – słyszę głos prowadzącego imprezę. No cóż, to mój czas.
Światło reflektorów oślepia mnie. Ci wszyscy ludzie krzyczący nazwę zespołu, skaczący w rytm muzyki i śpiewający wszystkie słowa twoich piosenek… Głośna muzyka wypełniająca całą przestrzeń… Ludzie, z którymi dzielisz swoją pasję… zapomniałem, jak piękne jest to przeżycie. Jedno z najcudowniejszych, jakich człowiek może doświadczyć. Biorę głęboki oddech i zaczynam śpiewać. Ile sił w płucach. 
I wanna be in another place
I hate when you say you don’t understand
(You’ll see it's not meant to be)
I want to be in the energy, not with the enemy
A place for my head
Energia rozpiera mnie! Chyba tego właśnie potrzebowałem! W tym momencie czuję, że żyję. Mogę oderwać się od problemów choćby na moment.
Przez całą godzinę koncertu nie zdarzyło się nic złego, nieprzewidzianego. Nawet Brad w przerwie szepnął mi, że jest dobrze! Wszystko idzie  po mojej myśli. Póki co.
* * *
I wtedy spoglądam na setlistę – kolejna piosenka przyprawia mnie o lekkie zdziwienie. „The Little Things Give You Away”. Nie graliśmy tego od wieków…


Słyszę początek melodii, pierwsze partie piosenki. Biorę głęboki wdech i lekko zaczynam śpiewać.

Water gray
Through the windows
Up the stairs
Chilling rain
Like an ocean
Everywhere


Don't want to reach for me do you?
I mean nothing to you

W tym momencie coś we mnie się kruszy. Jakbym był bańką mydlaną, która pęka przez podmuch wiatru. Jakby z każdą sekundą malała moja, i tak minimalna, wiara w siebie i w ludzi. Teraz nie słyszę już muzyki. Wyłączyłem się zupełnie. Tylko ja i moje myśli.

Dziewczyna w drugim rzędzie. Właśnie szepnęła coś na ucho swojemu chłopakowi. On spogląda centralnie na mnie i wybucha śmiechem.
Kobieta koło trzydziestki nieco w głębi publiczności. Jej wzrok przeszywa mnie. Prycha z pogardą i zwraca spojrzenie w inną stronę.
Grupka nastolatków. Rozmawiają. Nie zwracają uwagi, że są na koncercie, za który rodzice pewnie zapłacili. I to sporo. Lekceważą mnie. Muzykę. Zespół.
Te wszystkie osoby, ich zachowania, to wszystko... kumuluje się w jedną całość i powoduje, że znowu czuję się okropnie. A miało być tak pięknie... Ale co do jednego się nie myliłem. Spieprzyłem. Po całości.
Gniew - to słowo w pełni określa, co czuję.
Po cholerę! tu jestem, walcząc z samym sobą, gdy oni wszyscy mają mnie gdzieś?! Nie wiem, dlaczego teraz. Ale… nie zniosę tego. Jak mam śpiewać tak piękną piosenkę w takim otoczeniu! Nie rozumiem… Przez pierwszą część koncertu wszystko było pod kontrolą, miałem wrażenie, że jest wręcz idealnie… A teraz? To jest żenujące. Ci ludzie są żenujący. I ja. Ja też jestem żenujący… ja i te moje wahania nastrojów.
Wściekłość. Właśnie to uczucie przepełnia mnie, kiedy rzucam mikrofon, który z hukiem uderza o posadzkę.  Z wielkim impetem wybiegam ze sceny. Nie dbam, że ludzie zaczynają wyć. Że ktoś chwyta mnie za ramię i zmusza mnie do zostania na scenie. Uwalniam się z uścisku i uciekam. Tak po prostu.
Mam gdzieś, że właśnie zrujnowałem karierę. I moją – i zespołu. Moje życie i tak już nie ma sensu, więc po co się starać? Mam wyjebane na to wszystko. Na tę całą pieprzoną rzeczywistość.
         * * *
Biegnę. Ile sił. Muszę się stąd wyrwać. To miejsce nie jest dla mnie. Nie należę tu…
 _______________________________________________________________
Miało być tak pięknie, a jednak...

niedziela, 7 października 2012

In The End: Rozdział XIV

Wiem, że w tygodniu na pewno nie będę miała czasu, więc postanowiłam się spiąć i dodaję teraz. Miłego czytania.
_____________________________________________________________________

Bierze moją dłoń i szybkim gestem pokazuje, że mam wstać. Robię to automatycznie, po prostu wykonuje jego polecenia jak robot. Właściwie nie wiem, co to znaczy. To całego jedno pojawienie się… Nie wiem, czy wybaczył mi. Nie wiem, co się dzieje w tej chwili. Nic tak naprawdę nie wiem. Mike nie odzywa się do mnie w ogóle. Ciągle trzymając się za ręce  w lekkim uścisku, trwamy w ciszy. Prowadzi mnie do łazienki. W końcu słyszę jego subtelny głos.



- Zostań tu, zaraz wrócę.
Kiwam głową, że spełnię jego prośbę i siadam na podłodze, czekając na jego powrót. Zastanawiam się, co to wszystko znaczy… Przynajmniej się do mnie odezwał. Nie były to co prawda wylewne i szczere słowa dotyczące naszej przyszłości, ale zawsze coś. Nawet te cztery proste i nic nieznaczące słowa – w tym  momencie i tej sytuacji – znaczą dla mnie wiele.
Mike wraca do mnie z apteczką. Spoglądając na mnie, kręci głową i smutno przewraca oczami. No tak… żałosny widok. Dorosły mężczyzna siedzący na podłodze z zakrwawionymi i poranionymi rękoma. Nie dziwie mu się. Tragedia.
Siedzę na tej cholernej podłodze jak w transie. Wykonuje tylko polecenia Shinody. Każe mi zdjąć bluzkę. Ta, gdybym był w lepszym nastroju i na pewno potraktowałbym to z lepszym nastawieniem. Ściągam zniszczony T-shirt. Mike bierze bandaż i bez słowa owija nim pokaleczone miejsca. Jest tak delikatny… Jakby wkładał w to całe swoje serce. Już zapomniałem, jak dobrze jest czuć jego dotyk na skórze. Ciepłe dłonie gładzące moje ciało…
- Wstawaj, Chester. Musisz iść się położyć do sypialni, kręgosłup ci siądzie, jeżeli zaśniesz na kafelkowej podłodze – z rozmarzań wyrywa mnie jego oschły głos.
- Już wstaję – odpowiadam niechętnie.
Mike odeskortował mnie do pokoju i położył do łóżka. Czuję, że muszę wykorzystać tę chwilę. Spróbować ten jedyny raz, więcej takiej szansy mogę nie mieć. Teraz albo nigdy!
- Mike, zaczekaj, proszę – szepczę do niego i ostatkiem sił chwytam za ramię. – Porozmawiamy rano? Błagam cię, zostań do jutra… Proszę, obiecaj. Tak wiele muszę ci wyjaśnić, powiedzieć…wytłumaczyć.
Przez ten ułamek sekundy, w którym nasze spojrzenia się spotkały, widzę ból. Jednak mimo tego po chwili słyszę odpowiedź.
- Dobrze, Chester, obiecuję – odpowiada smutno i uwalnia się z mojego uścisku.
- Czekaj! – krzyczę, by usłyszał i zatrzymał się. – Dziękuję. Dziękuję za pomoc w przetrwaniu dzisiejszego wieczora. Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś nie przyszedł.
Odwraca się i lekko uśmiecha, następnie wychodząc z pokoju.
Nadzieja. To odczucie wypełnia mnie od środka. Po raz pierwszy od kilku dni czuję, że może być lepiej. Że mogę mieć cień szansy. Ten uśmiech… ledwo widoczny znak, dla większości niewarty nic, ale dla mnie… W tej chwili oznacza wszystko. Dzisiejszej nocy mogę być spokojny. Bo wiem, że gdy się obudzę, Mike będzie czekał. Obiecał mi to.
Z tym przeświadczeniem spokojnie zasypiam.

* * *
Powoli otwieram zapuchnięte oczy i rozglądam się po pokoju. Mój wzrok zatrzymuje się na zegarku. Kurwa! Już 12:30. Jak mogłem tyle spać, wiedząc, że w pokoju obok czeka na mnie miłość mojego życia! Krzyczę na siebie w myślach, zrywając się z łóżka. Narzucam pierwszą lepszą koszulkę i znoszone spodnie, szybko myję zęby i jestem gotowy – gotowy do rozmowy, która zaważy o mojej przyszłości.


Dosłownie biegnę po domu i niczym huragan wpadam do pokoju, w którym siedzi Mike. On nawet mnie nie zauważa. Wykorzystuję tę chwilę na podziwianie go…
Wygląda tak pięknie… Leży na sofie bez koszulki w samych jeansach. Jego klatka piersiowa unosi się przy każdym oddechu. Mięśnie napinają się. Z zaabsorbowaniem czyta jakąś książkę. Uśmiecha się sam do siebie. Może to jakaś lekka komedia… A zresztą nieważne! Nie mam czasu na wywody, jaką to lekturę może czytać Mike. Okej, Chester, spokojnie, wszystko pójdzie po twojej myśli – dodaję sobie otuchy i wchodzę do salonu.
- Cześć… - nieśmiało zagaduję.
- Witaj, Chester, czekałem na ciebie, tak jak obiecałem. Wiem, że masz mi „coś” do powiedzenia. I wierzę, że gdy będzie odpowiednia pora, wysłucham cię. Ale ja tobie też chcę coś oznajmić i właśnie po to przyszedłem wczoraj wieczorem, ale powiedzmy, że nie byłeś w stanie ze mną poważnie rozmawiać – bagatelizuje sprawę . – Nie jestem tu po to, by roztrząsać to, co się stało. Długo nad tym myślałem i nie teraz… jeszcze nie – bierze głęboki oddech. - Nie jestem gotowy do przebaczenia. Ani do wysłuchania ciebie. Naprawdę, próbowałem. Tak bardzo chciałem to sobie poukładać, Chester, uwierz mi, ale… w  tej chwili nie widzę dla nas żadnej przyszłości – wypowiada te słowa z wielkim bólem. On. Ale czym one są dla mnie? Niczym gwóźdź do trumny. Boli mnie to tysiąc razy bardziej niż jego.  Cholera jasna! Czemu…czemu się łudziłem?! To by było za piękne, by mogło być prawdziwe. Mike chyba widzi, jak bardzo dobił mnie tymi słowami, dlatego spogląda mi w oczy i prosi, bym wysłuchał go do końca. – Wiem, że nie tego się spodziewałeś. Wiem też, że to boli. Ale jest jeszcze za szybko. Nie potrafię zapomnieć o tym, co zrobiłeś. Ale błagam cię… nie rozmawiajmy o tym. Przynajmniej nie teraz, bo nie po to tu jestem. Spróbuj mnie wysłuchać, proszę.
Nie jestem w stanie odpowiedzieć, przez gardło nie przejdą mi żadne słowa w tym momencie….Tylko potakuję z gotowością do wysłuchania tego, co ma mi do powiedzenia.
- Dwa słowa. Linkin Park. Pamiętasz – na początku naszego związku obiecywaliśmy chłopakom, że nasz związek NIGDY nie wpłynie na działalność zespołu. Nie przewidzieliśmy, że tak sprawa się potoczy… ale… mimo wszystko nadal tkwimy w tym razem. Nie poddamy się! Nie możemy. Ten zespół to za wiele. Nie możemy tego stracić, a przede wszystkim, nie możemy być egoistami, musimy mieć na uwadze dobro chłopaków. I naszych fanów. Za wiele im zawdzięczamy.  Już i tak dużo straciliśmy, nie koncertując przez ostatnie dwa tygodnie. Dlatego przyszedłem, by powiedzieć ci, że za trzy dni gramy koncert. I wiem, o czym myślisz, więc przestań!  Zaśpiewasz tam, człowieku, choćbym miał cię siłą wciągnąć na scenę. Jesteś to winny chłopakom.
- Ale…ale Mike. Przecież oni mnie nienawidzą – ledwo wypowiadam te słowa, cudem powstrzymując łzy, które tak bardzo chcą się uwolnić po słowach Mike’a głoszących, że mi nie wybaczył…
- Nie, Chester. Oni cię kochają. Nadal jesteś wspaniałym i utalentowanym artystą z niesamowitym głosem! Mogą cię nie szanować jako człowieka. Mają do tego podstawy… - świetne pocieszenie Mike! – Ale jako piosenkarza mają cię wielbić. I jestem pewien, że prawdziwi fani to wiedzą. Już raz mnie zawiodłeś, nie zrobisz tego drugi raz, prawda?
Może i ma rację. Nie wiem… Ale tak bardzo boję się, że publika mnie nie zaakceptuje. Że Linkin Park ucierpi przez moje pieprzone błędy…
Ale Mike mówi prawdę. Nie mogę zawieść jeszcze bardziej go, ani chłopaków. I tak wiele jestem im winien… Przez ostatnie tygodnie zachowywałem się jak pieprzony egoista, nie zważałem w ogóle na dobro zespołu. Ale oni są dla mnie jak rodzina. A na rodzinie powinno się polegać. Udowodnię im i każdemu z osobna, że potrafię. Że można mi ufać. Że dam radę. Może wtedy Mike da mi szansę… może to jest rodzaj testu. Jeżeli tak, to to najważniejszy test w moim życiu. I zamierzam go zdać.
- Mike, ja ci to udowodnię. Możesz mi zaufać, nie zawiodę cię. Już nigdy.
_____________________________________________________________________


To na tyle. A, zapomniałabym. Jeżeli macie twittera, to odzywajcie się - Victimized - moja nazwa.
Nie pytajcie, kiedy kolejny, bo szczerze nie mam pojęcia! :)

czwartek, 4 października 2012

In The End: Rozdział XIII

I jestem z nowym rozdziałem. :3 Możecie podziękować mojej pani od matematyki, która przełożyła pracę klasową i dzięki temu znalazłam czas. I jak zawsze dziękuję za komentarze tutaj i odezwanie się na twitterze. Mam nadzieję, że kolejny wam się spodoba, choć pisany na szybko, nie do końca mnie przekonuje.


________________________________________________________

Panika. To słowo w tym momencie określa mój stan. Przynajmniej w jakimś minimalnym stopniu. Bo reszta to pustka i zdezorientowanie. Mieszanina uczuć, których nie rozumiem. Tak strasznie się boję, panicznie wręcz, o to, co się ze mną dzieje.


Nie jestem sobą.
Zatraciłem siebie gdzieś pomiędzy kłamstwami, bólem, alkoholem i gniewem.
Gdzie się podział uśmiechnięty i szczęśliwy człowiek. Z rodziną u boku. Mający przed sobą wspaniałe, pełne nowych opcji życie. Ze światowej sławy karierą. Uwielbiany przez publikę. Traktowany jako wzór, ideał. Człowiek z pasją, którego jest za co podziwiać.
A co jest teraz? Nieszczęśliwy, załamany samotnik, którego ludzie osądzają za to, co zrobił. Bez szans. Bez niczego. Tylko jeden, nic nieliczący się człowiek. Jak łza w oceanie. Przepadnie i nikt nawet nie zwróci na to uwagi.

It's been in the past, for a while.
I get a flash and I smile.
Am I crazy.?
Still miss you, baby.
It was real.
It was right.
But it burned too hot to survive.
All that's left is all these ashes.
Where does love go.?
I don't know.
When it's all said and done.
How could I be losing you forever?
After all the time we spent together…
I had to know why I had to lose you.
Now you just become like everything I'll never find again at the bottom of the ocean.


Nie wiem skąd, ale te słowa napływają nagle do mnie.
Idealnie odzwierciedlają sytuację, w której się znajduję. Nawet to… Jakaś przypadkowa pieprzona piosenka

***

- O kurwa – słyszę krzyk dobiegający zza moich pleców. Robię to odruchowo. I tak wiem, do kogo należy ten głos. Nigdy bym go nie wymazał z pamięci, nawet jeśli powinienem to zrobić. – Co tu się stało?
Mike wyłania z się zza korytarza i patrzy na mnie. Ale nie potrafię rozgryźć tego spojrzenia. Co się w nim kryje… Zdezorientowanie? Strach? Ból? Niedowierzanie? Możliwe.
Mija jakaś minuta a on tylko stoi i rozgląda się. Zdecydowanie szokuje go to, co zobaczył.
Pobojowisko jak po wojnie. Podłoga cała jest pokryta odłamkami szkła. Większymi i mniejszymi. Porozrzucane i podarte zdjęcia  znajdują się wszędzie. Kiedyś pięknie pomalowana czerwona ściana jest teraz w stanie krytycznym. Obdrapana farba, pod którą widać białawe ślady. Gwoździe ledwo trzymają  się, tylko  bezwładnie zwisają.
Jednak główną „atrakcją” tej tragicznej sceny jestem ja. Leżąc zwinięty w kłębek na podłodze, ze śladami krwi na całych rękach – od nadgarstków po ramiona – z zapuchniętymi powiekami od płaczu, nucąc tę cholerną piosenkę. Wyglądam jak największe nieszczęście tego świata. No cóż, coś się zgadza. Bo tak właśnie się czuję…
Po kolejnej minucie, gdy nasze spojrzenia się spotkały, czuję, że Mike analizuje to wszystko, nie dowierza w to, co zobaczył i bije się z myślami, co powiedzieć. Rozpatruje każdy szczegół. Znam go tyle lat, zawsze bez problemu mogłem rozszyfrować, co go gryzie, co ma na myśli. A teraz… pierwszy raz nie wiem, co sądzi.
Nerwowo skubie skórki przy palcach. Pamiętam, że zawsze zwracałem mu na to uwagę. Kiedy byliśmy razem. Właśnie, byliśmy. Czas przeszły. O czymkolwiek bym nie pomyślał… to wszystko sprowadza się do tego, że ten rozdział w moim życiu się skończył.
***

W chwili gdy nasze spojrzenia stykają się po raz kolejny, wiem, że to ten moment. Trzeba przerwać tę frustrującą ciszę. Powoli podnoszę się i nie wiedząc w zasadzie, co mam zrobić, jak się zachować, po prostu podnoszę się z podłogi. Chwiejnym krokiem idę w jego stronę. On- patrząc na mnie i próbując przewidzieć, co zamierzam zrobić- opiera się o ścianę. Ubrany w czarne rurki, luźny beżowy T-shirt i narzuconą na to koszulę w kratkę, wygląda tak niesamowicie. Nie, nie pora na roztkliwianie się nad jego wyglądem. Dzielą nas już tylko dwa kroki. Nadal nie wiem, co zrobić. Co go przekona, pozwoli mu we mnie uwierzyć, by dał mi szansę opowiedzieć, co się stało...? Przez tę cholerną bezradność czuję łzy napływające do oczu. Nigdy nie płakałem tyle, co w przeciągu kilku ostatnich dni. Przysięgam, nigdy.
Właśnie w tej chwili zdecydowałem co zrobię. Spoglądam w jego oczy, piękne, najpiękniejsze na całym świecie i padam na kolana.
- Mike, błagam cię, wybacz mi – przejmujący szloch wypełnia panującą wcześniej ciszę.
_____________________________________________________
Wiem, że to dziwne, że dałam tutaj piosenkę Miley Cyrus. No właśnie, bo jak się domyślam większość z was nie skojarzy, ale to właśnie jej piosenka. Pisałam rozdział i nagle mi się przypomniała. Bo były czasy, że słuchałam jej namiętnie. Teraz gust się nieco zmienił, ale sentyment jest.