poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Weakness: Rozdział IX

Wróciłam! Widzicie, tym razem napisanie tych kilku stron nie zajęło mi tyle czasu, co ostatnim razem. :) Wszystkim osobom, które pytały mi się, czy zrezygnuję z pisania bennody, od razu mówię: NIE. To za dużo dla mnie znaczy (weszłam z ciekawości w statystykę - powoli dobijamy do 19tys. wyświetleń, nie wierzę... dziękuję wam za to) no i mam już w głowie cały scenariusz na zakończenie, więc nie bójcie się, ża nagle urwę tę historię. Teraz zapraszam do czytania dziewiątki. :) Początek tego rozdziału jest nieco inny, ale stopniowo wszystko się wyjaśni. 
 
______________________________________
 
 
 
Dotyk, przypadkowe spojrzenie, kilka słów. Czasem nie potrzeba wiele, by zrozumieć intencje innego człowieka. W końcu oczy są zwierciadłem duszy, więc już patrząc w nie, powinno się wiedzieć, co jest na rzeczy. Ja wiedziałem. Może nie byłem tego pewny w stu procentach, ale nigdy nie byłem. Jednak z każdym kolejnym dniem czułem, że jestem coraz bardziej świadomy. Czy zareagowałem? Gdy spoglądam w lustro i próbuję odpowiedzieć na to pozornie proste pytanie samemu sobie, ręce zaczynają mi drżeć, a głos łamie się. Widząc swoje odbicie, a przez nie swoje życie, czyny, obrane przeze mnie ścieżki, ludzi, którzy mi przez cały czas na nich towarzyszyli, wiem w głębi duszy, że postąpiłem źle. Bo zdarza się, że czasem brak reakcji, pozorna obojętność, sprowadzają na nas większe problemy, niż jakikolwiek odzew. Jak było w moim przypadku? Moje lekceważenie każdego jego czynu doprowadziło mnie do tego miejsca.
Życie w pewnym sensie można porównać do klocków. Gdy jeden przez przypadek poruszymy, cała konstrukcja pada. Krok po kroku, sekunda po sekundzie kolejne fragmenty uderzają o siebie, na koniec rujnując całą konstrukcję. Tak jak w prawdziwym życiu – każdy czyn, każdy dzień, każde słowo powoduje ciąg zdarzeń. Jak się potoczy? Czasem najmniejszy gest może spowodować dni szczęścia przepełnione miłością. A czasem zwykłe i puste słowa mogą zrujnować wszystko to, co budowaliśmy przez kilka lat. Kwestią jest tylko to, jak długo klocki będą się o siebie obijać i psuć budowlę, i czy damy radę je zatrzymać.  
***
DWA MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
 
Coś zimnego w dotyku przejechało delikatnie po moim policzku, budząc mnie z drzemki. Odruchowo, nadal nieco otępiały z zamkniętymi oczami, chciałem strącić to ‘coś’ ręką. Moje palce natrafiły na swojej drodze na czyjeś dłonie. Od razu otrzeźwiałem, natychmiast otwierając oczy. Tuż przed moją twarzą znajdowała się twarz Mike’a. Mogłem dojrzeć każdy jej szczegół. Wielkie brązowe oczy ilustrowały mnie ciepłym spojrzeniem. Szeroki uśmiech spowodował pojawienie się dołeczków, które nadawały mu nieco dziecinnego wyglądu. Ciemne włosy w nieładzie opadały na czoło, przysłaniając jego rysy. Dosłownie dzieliły nas milimetry. To było dość niezręczne, więc od razu wyprostowałem się, zwiększając dzielący nas dystans. Nie kryjąc zdziwienia tym… niezwykle czułym gestem, uśmiechnąłem się na przywitanie. Pomachał mi i wepchnął się koło mnie na łóżko, powodując jeszcze większe zakłopotanie. Spoglądając w jego oczy z miną, która miała przekazać: „mam chłopaka, ty jesteś hetero, więc co, do cholery jasnej, się tutaj dzieje”. On w odpowiedzi wzruszył ramionami. Lekceważąc ten gest, stwierdziłem, że wstanę, choć na moment, by się rozchodzić. Spojrzałem dyskretnie jeszcze raz na mojego przyjaciela. Ubrany w niebieską koszulę w kratkę włożoną w ciemnogranatowe spodnie wyglądał dobrze. Na to narzucona  jasna marynarka z przetarciami na łokciach dodawała mu elegancji.
- Cześć, Chaz – po chwili głuchej ciszy i przypatrywania się sobie nawzajem odzywa się w końcu. - Dlaczego śpisz?
- Hej, Mikey. Wiesz, zadajesz pytania o bardzo niskim poziomie, które jakby wskazują na niewielki poziom inteligencji. Z reguły człowiek śpi, bo jest zmęczony – odpowiadam, wywołując grymas na jego twarzy.
- Oj, rozumiesz, co miałem na myśli. Może zadam ci to pytanie jeszcze raz w nieco innej formie – dlaczego śpisz w sobotę o szesnastej.
- Daj mi spokój, jestem zamuloną osobą, która, w przeciwieństwie do Pana Rozrywkowego, nie ma tylu znajomych i nie jest rozchwytywana. Ot co. Właśnie dlatego śpię. A zresztą mam się zobaczyć z chłopakiem o osiemnastej, więc muszę się wyspać. Na spotkania z nim muszę być wypoczęty. Jeśli wiesz co mam na myśli – odpowiadam, wytykając język i igrając na nerwach Mike’a.
- Świetnie, ale nie musisz mi zdradzać szczegółów ze swojego seksualnego życia – wywraca oczami, przybierając poważniejszy ton głosu. – Ale teraz to już naprawdę powoli zaczynam w ciebie wątpić, kolego…  Ostatnie podejście: dlaczego śpisz w TĘ sobotę, nie sądzisz, że powinieneś zajmować się czymś innym? – jego ton głosu przybrał nieco oschłą barwę.
- Shinoda, miałem ciężki dzień. Te udawane rodzinne uroczystości są naprawdę męczące. Od jednej babci usłyszałem, że nie nadaję się do niczego w życiu, jestem zerem i muszę wziąć się za naukę, a nie bawić się w muzyka. Druga zaszczyciła mnie słowami, że nie pasuję do tej rodziny. Ciekawe, co tkwiło w ich głowach, gdzy kilka lat temu zostałem do niej przyjęty przez zaadoptowanie mnie. Ale okej, odbiegłem od tematu.  Daj  spokój i powiedz prosto z mostu, co jest grane.  
- Spójrz na kalendarz.
W tym momencie już zupełnie zdezorientowany sięgam po telefon i szybko włączam aplikację kalendarza z notatkami. Podświetlony jest na czerwono kwadracik z datą 11 lutego i obok niej widnieje napisany grubą czcionką napis: URODZINY SHINODY. O kurwa, nie wierzę! Jak mogłem zapomnieć o urodzinach mojego jedynego przyjaciela?! Trzeba być mną… Planowałem to od jakiegoś czasu, naprawdę. Jednak wybiłem się nieco z rytmu porannymi zakupami i wypadem na comiesięczną wizytę u dziadków. Co prawda nic mnie nie tłumaczy. Nie powinienem zapomnieć, choćby meteoryt uderzył w Ziemię.
- Kurwa, Mike, przepraszam. Przykro mi, serio. Nie wierzę, że zapomniałem! Przysięgam ci na nasz zespół, na wszystko dosłownie, że jeszcze wczoraj pamiętałem i planowałem ten dzień. Wybacz…
- Spokojnie, Chazzy. Przyznam, że było mi przykro przez moment, ale znasz i mnie i mój charakter. Stwierdziłem, że nie będę chował się z urazami po kątach, tylko przyjdę tutaj i powiem prosto z mostu: co i jak.
- Cieszę się, że to zrobiłeś.  I jestem wdzięczny, ale teraz siedź tutaj i nie waż się nigdzie ruszyć. Jest dopiero kilka minut po czwartej po południu. Mamy jeszcze jakieś osiem godzin na zrealizowanie mojego urodzinowego planu. Za moment wracam, muszę ogarnąć kilka rzeczy – wypowiadam te słowa w pośpiechu, biorąc telefon i wybiegając z pokoju.
Poprzez ogarnięcie kilku rzeczy mam na myśli tylko jedno zadanie… Wchodzę do łazienki i zamykam drzwi, by mieć chwilę spokoju. Wiem, że nie powinienem tego robić, ale nie mogę po raz drugi odtrącić Mike’a. To w końcu jego wielki dzień. Siadam na podłodze, opierając się wygodnie o chłodną kafelkową ścianę. Wyciągam z kieszeni I’Phone’a, wybierając dobrze mi znany numer. Rozmówca odbiera po trzecim sygnale.
- Cześć, kochanie! – wypowiadam te słowa z jak największym entuzjazmem, bowiem wiem, że za chwilę nie będzie już zbyt wesoło.
- Hej, Chaz. Już nie możesz się doczekać naszego spotkania? Spokojnie, za dwadzieścia minut lecę na autobus i za około godzinę jestem u ciebie!
- Właśnie jeśli o to chodzi – chcę powoli nawiązać do urodzin Mike’a, jednak Jake nie daje mi możliwości.
- Czy znowu chcesz odwołać nasze spotkanie? – pyta, a jego głos przybiera smutny ton.
- Proszę cię, daj mi chociaż wytłumaczyć. Wiesz, że bardzo za tobą tęsknię, ale…
- Mam tego, kurwa, dość. To nie dzieje się pierwszy raz. W dupie mam twoje wyjaśnienia. Tak samo jak ty masz mnie gdzieś od jakiegoś czasu – wcina mi się w zdanie, po raz kolejny nie dając dojść do głosu. – I niech zgadnę, powodem jest twój pierdolony przyjaciel?! – w słuchawce następuje chwila ciszy. Nie trwa ona jednak za długo. – Wiesz co? Nie chcę nawet znać odpowiedzi na to pytanie. Miłej zabawy! – ostatnie słowa praktycznie wykrzykuje.
Do mojego ucha dochodzi głośny szum. To Jake rzucił słuchawką, powodując go. Przykro mi. On ma rację… Ostatnio nie zasługuję na miano dobrego chłopaka. I nienawidzę siebie za to. Z całego serca. Mam wyrzuty sumienia. Każda kłótnia z bliską mi osobą powoduje u mnie złe samopoczucie. A Jake należy do tych najbliższych mi osób, więc to naprawdę boli. Chcąc dojść do siebie, chowam twarz w dłoniach i biorę kilka głębokich oddechów. Wtedy dobiega mnie głos zza drzwi, pytający, czy kiedykolwiek wyjdę z łazienki czy to w niej będę świętować urodziny. To już powoli zdenerwowany Mike. Muszę się pozbierać, i to szybko. Zraniłem dzisiaj już jedną osobę. Nie mogę tego zrobić też tej drugiej, która też wiele znaczy w moim życiu. Kłótnię z chłopakiem naprawię po powrocie, teraz liczy się Mike. W życiu czasem też trzeba zdecydować się na mniejsze zło.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Rozdział VIII: Weakness

 
Na sam początek - przepraszam. Wiem, że bardzo dawno nic nie dodawałam. Początkowo mogłam się tłumaczyć masą nauki (a i tutaj jednocześnie chciałam podziękować wszystkim, którzy życzyli powodzenia i wierzyli - bo udało się :3), ale później... po prostu mi się nie chciało pisać. Dopiero dzisiaj zmusiłam się do napisania czegokolwiek. Od razu mówię, że pisane na szybko i niezbyt ciekawie, jednak to jakby rozdział powrotu, gdzie musiałam wyjaśnić kilka kwestii.
A po drugie: chciałam was serdecznie zaprosić na mojego drugiego bloga - może komuś przypadnie do gustu: http://always-and-forever-larry.blogspot.com/. Okej, więcej już nie gadam. Miłego czytania:)
 
________________________________________
 
 
 
Byłem nieco niepewny, gdy przyjaciel powiedział mi o niejakim garażowym zespole o nazwie „Linkin Park”. Oczywiście, kochałem, kocham i będę kochać muzykę ponad wszystko i na samą myśl, że mój wokal spodobał się komuś na tyle, by zaproponować mi wstąpienie do takiej kapeli, przeszywa mnie przyjemny dreszcz emocji.  Więc po prostu powiedziałem: tak. Nie miałem jedynie pojęcia, że to wszystko tak szybko się potoczy. Już kolejnego dnia Mike zabrał mnie na spotkanie z Bradem. Gdy on mnie zobaczył w progach jego domu, jak to bywa w jego przypadku – z całym zniechęceniem do mojej osoby – powiedział, że nie będzie grać z pedałem w zespole. Ja standardowo zignorowałem jego uwagę, choć wpłynęła negatywnie na moją, i tak już bardzo niską, pewność siebie i świadomość, że może mi się udać. Pojawiła się w mojej głowie myśl, że nie jest za późno, że w każdej chwili mogę przekroczyć próg tych drzwi i udawać, że nic nigdy się nie stało. Wtedy Mikey wkroczył do akcji i powiedział kilka rzeczy Szopie – tak w myślach zawsze nazywam Brada – które najwyraźniej wywarły na nim duże znaczenie i tamten obiecał, że nie będzie się już tak do mnie zwracał i da mi szansę. Stwierdziliśmy, że nie marnujemy cennego czasu. Od razu przeszliśmy do rzeczy. Chłopacy usiedli na niewielkiej skórzanej kanapie położonej pod ścianą dużego garażu, w którym się znajdowaliśmy i zorganizowali dla mnie  małe przesłuchanie. Miałem zaśpiewać dwie piosenki – jedną z własnego repertuaru i jeden cover. Zacząłem od swojej interpretacji piosenki „Desert rose” Stinga. Przerobiłem aranżację tak, by bez problemu można było zagrać ją na akustycznej gitarze i bym jednocześnie mógł pokazać swoje umiejętności jako gitarzysta. Denerwowałem się bardzo. Nigdy nie byłem osobą o silnej osobowości, więc sama myśl o tym, że od tych dwóch wykonów zależy moje miejsce w tym zespole, przyprawiała mnie o mdłości. A zależało mi bardzo, co jeszcze nasilało stres. Ze wszystkich sił starałem się jednak opanować strach i zaśpiewać jak najlepiej. Gdy skończyłem pierwszą piosenkę, spojrzałem dyskretnie na Mike’a, który z aprobatą i uznaniem pokiwał głową i zachęcił do zaśpiewania kolejnej. Tym razem była to moja własna kompozycja, lecz odłożyłem instrument. Jedynym narzędziem był mój głos – chciałem w ten sposób stworzyć pewną atmosferę. Na początku zacząłem śpiewać delikatnie i niezbyt głośno  w rytm słyszanej w głowie melodii, lecz później w końcówce utworu zacząłem krzyczeć. Chciałem zaprezentować im, że mogę sprawdzić się i jako piosenkarz do ballad, zarówno jak i mocny głos w screamie. A utwór ten nazwałem „Given up”. W momencie kiedy skończyłem w pomieszczeniu zapanowała wszechogarniająca cisza. Po kilku sekundach zdarzyło się coś, czego bym się nigdy nie spodziewał. Brad i Mike zaczęli klaskać. Ja stałem tylko w osłupieniu, nie licząc na taką reakcję. Później spotkało mnie jeszcze większe zaskoczenie – Brad podszedł do mnie i powiedział: „Gratulacje, Chester. Jesteś w zespole” i przyjacielsko poklepał mnie po plecach.
Potem zaczęły się próby. Każdy, kto myśli, że uczestnictwo w zespole jest jedynie czymś łatwym i przyjemnym – myli się. To ciężka praca, godziny spotkań, kłótni. Nasz skład prezentował się następująco: Mike - gitara i instrumenty klawiszowe, Brad – gitara basowa i ja – wokal i w niektórych utworach gitara akustyczna. Mieliśmy już kilka swoich tekstów, w których zawsze chcieliśmy coś przekazać. Wiele z nich dotyczyło bólu, cierpienia, braku świadomości. Mieliśmy ciężkie brzmienie, choć, by się nie ograniczać, eksperymentowaliśmy też z innymi gatunkami. Przez nieustanne próby, ćwiczenia i pisanie tekstów moje oceny znacząco spadły. Oczywiście, nadal wiedziałem, że na pewno zdam, jednak na pewno nie z satysfakcjonującymi dla mnie wynikami. Ale w tej chwili muzyka stała się priorytetem. Poprawiły się także moje stosunki z chłopakami. Z Szopą na zasadzie wzajemnej tolerancji, akceptacji i mówienia: „cześć” na korytarzu szkolnym. Z Mike’m natomiast zacieśniły się nasze relacje. Często po skończonych próbach zostawaliśmy sami i rozmawialiśmy, ćwiczyliśmy lub po prostu się dobrze bawiliśmy. Jak zwykli przyjaciele.  Tak mijały godziny, dni, tygodnie.
 W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z jednego, niezwykle bolesnego dla mnie faktu. Każdy krok bliżej zespołu i Mike’a, to krok dalej od Jake’a. Na początku potrafiłem ze sobą pogodzić to wszystko. Miałem napięty dzień, ale dawałem radę. Pobudka, szkoła, potem szybko na próbę, kilka godzin pracy nad zespołem, następnie jeździłem do mojego chłopaka lub on przyjeżdżał tutaj, no i w nocy zabierałem się dopiero za naukę i zadania domowe. Funkcjonowało to przez może dwa tygodnie. Z każdym kolejnym dniem wizyty Jake’a były coraz krótsze, tak samo jak i moje odwiedziny w jego domu. Zaczęło się od sms’ów, że nie dam rady się z nim spotkać, bo próba się przedłużyła, bo muszę pracować nad nowym tekstem. Wymówek jak te było coraz więcej. A skończyło się na tym, że ostatni raz widzieliśmy się niecałe trzy tygodnie temu. A jak na osoby będące w związku to naprawdę dużo. Tęsknię za nim, kocham go z całego serca, ale gdy się w coś angażuję, chcę to zrobić na sto procent. A on w pewnym sensie mnie ograniczał…
Już wiele razy nad tym myślałem, co mam zrobić, jak się zachować. Ciężko wybierać pomiędzy spełnieniem swoich marzeń i celów, a szczęściem w związku i radością partnera. To wydaje się być paradoksalne… W końcu miłość jest wszystkim, pokona i przejdzie przez wszystko. Przynajmniej tak powinno być. Ale spójrzmy prawdzie w oczy… Ludzie rodzą się i są cholernymi egoistami. Nie wiem, co powinienem w związku z tym przedsięwziąć. Nie zrezygnuję ani z zespołu, ani ze związku z  Jake’m. Będę musiał próbować ze wszystkich sił pogodzić te dwie rzeczy. Może być ciężko, a nawet na pewno będzie, ale zależy mi i na tym, i na tym, więc dam radę – muszę.
***
- Raz, dwa, raz, dwa, trzy i – krzyknął Mike i równo w tym momencie pomieszczenie wypełniły ostre dźwięki basu i gitary.
Po raz ostatni tego dnia ćwiczyliśmy nowo napisaną piosenkę „In the end”. Nie była jeszcze gotowa. Z każdą kolejną próbą dokładaliśmy partie danego instrumentu, zmienialiśmy nieco aranżacje. Spędziliśmy nad tym już dzisiaj trzy godziny. Rozległa się ostatnia melodia i wszyscy ze zmęczeniem odsapnęliśmy.  Odłożyliśmy instrumenty na swoje miejsce i zrobiliśmy szybki porządek w stertach kartek z nutami i tekstem.
- No to koniec! Nareszcie! Przykro mi, ludzie, ale muszę was wywalić z domu. Za jakieś pół godziny przychodzi do mnie Sylvia – mówi Brad, dyskretnie wskazując nam drzwi. Nie mam zielonego pojęcia kim jest ta dziewczyna. Jeszcze tydzień temu była to Spencer, a wcześniej Alison… Ale nie będę ingerował w jego życie. W końcu to Brad - on żyje lekko wedlug swoich zasad i tak też traktuje płeć przeciwną.
- Jasne, podbijaczu serc, już nas tu nie ma! – odpowiada Mike i żegnamy się z kolegą z zespołu.
Fala chłodnego powietrza uderza nas od razu po przekroczeniu progu. Astronomiczna zima dopiero co się zaczęła, jednak pogoda momentalnie się zmieniła i stała się niezwykle nieprzyjemna. Zdecydowaliśmy z Shinodą, że wejdziemy po drodze do małej kafejki,  napić się kawy na rozgrzanie. Idziemy w ciszy, nie odzywając się. Jest mi naprawdę zimno. Mimo ciepłego ubioru – czarnej marynarki i na to narzuconej ciepłej skórzanej kurtki, moje ciało nadal przechodzą dreszcze. Mike zerka na mnie kontem oka i zatrzymuje mnie, obracając przodem do siebie.  Spogląda mi w oczy i kładzie dłonie na moich ramionach pocierając je miarowo, by mnie rozgrzać. Odwzajemniam jego spojrzenie, nie kryjąc zdziwienia. Z reguły, podejrzewam, że przez moją orientację, trzymał mnie na dystans. Po chwili przerywa tę czynność i kontynuujemy naszą drogę w ciszy.  Może to niewielki gest, ale… dość sugestywny. W odpowiedzi na mój pytający wzrok, Mike się tylko uśmiecha.